Kliniki piękna Suai Mak!
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg7-wJdWIxs3lYBjlGXV84Iiqy4xvttQ-AsovyNMsC4rzKCZ7KnHZR_uin8m4SnrIQZCHk2956HsC-9XXl8h4bvi1rmvemwj4z55_Foe1NfDGKZ2dUXSshK9S-dXhUlNFx6qzrX8DTcRmE/s400/plakat.jpg)
-To, co dziś robimy? – zapytała moja koleżanka Sylwia, która pracuje razem ze mną jako nauczycielka.
-Za chwile kończymy pracę i nie mam na dziś większych planów. A co?
-To idziemy do kliniki Suai Mak.
-A co to?
-Dostałam ulotkę wczoraj. To jakaś nowa klinika medycyny estetycznej. Mają
bardzo niskie ceny. Możemy się przejść i zobaczyć.
-Pokaż mi tę ulotkę… No faktycznie bardzo tanio. Botoks za 500 thb!
-A co byś chciała sobie tam zrobić?
-Nie wiem jeszcze. Zastanawiam się nad redukcją tkanki tłuszczowej…
Pójdziemy, to nam doradzą. Zobacz konsultacja za free!
-OK, brzmi ciekawie. Możemy to sprawdzić, a jaki adres?
-Jest kawałek, ale możemy dojechać BTSem i skuterami.
Zgodnie z planem po skończonych zajęciach, poszłyśmy na stację BTS. Dojazd
nie był skomplikowany. Wystarczyło przejechać zaledwie 4 stacje i byłyśmy
prawie na miejscu.
Ostatnie 500 metrów trasy postanowiłyśmy pokonać na taxi skuterze, który
bez problemu wziął nas obie i we trójkę wraz z kierowcą zawiózł na miejsce.
-Tu przecież nic nie ma – powiedziałam ze śmiechem do Sylwii.
-Nie wiem.. i co teraz?
-Zapytam naszego kierowcę, czy to faktycznie dobry adres…
—Kotot na kha, soi isip dziet ju naj?[1] –
kierowcę pokazał palcem, że to tu gdzie aktualnie stoimy.
-OK, kop khun kha[2] –
podziękowałam, chociaż, ani ja, ani Sylwia nie miałyśmy bladego pojęcia, gdzie
mamy iść. Przed nami znajdował się typowy tajski market z jedzeniem, a za nami płynął śmierdzący kanał
ze ściekami.
-To może jakaś ściema z tą kliniką. Tylko po co rozdawali
ulotki. Nie rozumiem – stwierdziła Sylwia.
-Ja też nie, ale może chociaż coś tu zjemy. Jestem
strasznie głodna, a ty?
-Ja w sumie też, ale co najwyżej jakaś sałatkę, albo
owoc.
-Znów dieta? No tak kliniki nie znalazłyśmy, to nie da
się zrobić odsysania tłuszczu za 5 złotych.
-Ha ha, dokładnie i dlatego muszę się męczyć i jeść
mniej, albo zrobić chodaka[3]
wieczorem.
-O to może zrobimy dziś razem u ciebie na dachu?
-Spoko. Dobry plan.
-O matko patrz Sylwia!
-Co?
-To klinika Suai Mak!
Sylwia spojrzała na mnie, a ja na nią. Przetarłyśmy oczy
ze zdziwienia. Przed nami w środku bazarowych straganów stała szara rudera z
szyldem kliniki. Cały budynek był bardzo wąski, lecz z widocznym drugim i
trzecim piętrem. Okna z pękniętymi szybami i huczącym wentylatorem od starej
klimatyzacji. Przed wejściem, dosłownie metr od drzwi stała starsza kobieta i
smażyła tłuste serdelki na patyku — a la tajskie
hot-dogi. Na wycieraczce pod samymi drzwiami kliniki leżał spasiony pies,
którego cielsko swymi rozmiarami bardziej przypominało świnię niż kundla. Czy
tak wygląda miejsce, które sprawi, że staniemy się piękniejsze?
Weszłyśmy z Sylwią do recepcji, a za nami dym z
hot-dogów. Powitał nas mocno wymalowany ladyboy, który wykonując niskie łaj[5], o
mało nie zgubił swojej ogromnej kokardy z włosów.
-Seat please, my name Pandy kha [6]–
powiedział i pokazał miejsce w poczekalni.
Klinika w środku przypominała wysypisko śmieci. Było tak
bardzo brudno, że wszystko pokrywał dywan grubego kurzu, jakby nigdy tu nie
sprzątano. Na ścianie odklejały się mocno pożółknięte stare plakaty i
certyfikaty, opisujące sukcesy tego miejsca. Lekarstwa, przyrządy chirurgiczne,
a nawet sylikonowe implanty do powiększania piersi spadały z jednego ze stołów.
Co dziwne, nawet takie warunki nie zniechęcały klientów. W poczekalni było ze
20 osób. Chciałyśmy wyjść, ale nie mogłyśmy oderwać oczu, od tego co się tutaj
dzieje. Zapomniałyśmy nawet, po co przyszłyśmy i jak się nazywamy... Zaczęłyśmy
żyć historią znajdujących się tu ludzi. Przeżywałyśmy razem z nimi radość i
ból, które tu dominowały.
Nagle do kliniki weszła
biała kobieta. Jej twarz wyglądała okropnie, a zarazem znajomo.
-Czy to Anette? – zapytała Sylwia.
-Czekaj, dzisiaj nie było jej w pracy, ale co się stało z jej twarzą?…
-Anette! To Ty? – zapytałam.
-Alicja, Sylwia? –powoli wydusiła Anette. – Ja nie mogę ruszać szczęką…
Zobaczcie, co oni mi zrobili.
-Masz jakieś guzy na twarzy…, o co tu chodzi? Weź mój telefon i napisz nam.
Będzie ci łatwiej wyjaśnić – powiedziałam do koleżanki i wyciągnęłam iPhone.
Anette zaczęła pisać, a łzy płynęły jej po policzkach. Po chwili podała mi
telefon, a ja na głos odczytałam co napisała:
Nie było mnie dziś w pracy, bo
zapisałam się tutaj na botoks. Zrobili mi zabieg.
Wszystko było ok. Wróciłam do domu.
Byłam bardzo zmęczona, więc musiałam zasnąć, a kiedy się obudziłam moja twarz
była cała zniekształcona. Wszystko przez tę jebaną ulotkę!
Błagam pomóżcie mi.
-O boże Annette, tak bardzo mi przykro, ale nie przejmuj zawołam tego lady
boya z recepcji. To on tu był jak przyszłaś na zabieg?
Anette pokiwała twierdząco.
-Ok to zawołam go i za chwile wezwie lekarza. Nie martw się.
Szybko podbiegłam do recepcji i zawołałam Pandiego. Zaczęłam pośpiesznie
wyjaśniać, że moja koleżanka potrzebuje pomocy i wskazałam gdzie siedzi.
Pandy słuchał mnie z nieco skwaszoną miną, po czym z przymrużonymi oczami powiedział:
-Can not ! Can not![7]
-Ale jak to? – zapytałam. – Przecież to wasza
pacjentka. Była dziś rano. Musisz ją pamiętać!
Pandy podniósł na mnie głos, aż wreszcie zaczął krzyczeć – Can not! Can not! Po kilkunastu minutach walki, wrzasków i łez, kazał nam natychmiast opuścić klinikę twierdząc, że widzi Anette po raz pierwszy w życiu. Otworzyłyśmy drzwi kliniki, aby wyjść. Do środka wpadł dobrze nam znany zapach hot-dogów. Odwróciłam się i zobaczyłam jak Pandy ze swoją kokardą, wita z uśmiechem nowych klientów.
***
[1] taj. Przepraszam, gdzie jest ulica dwudziesta
dziewiąta?
[2] taj. OK, dziękuję.
[3] Zestaw ćwiczeń fitness
[4] Kot z bajki dla dzieci
[5] ukłon
[6] Proszę usiąść, mam na imię Pandy
[7] ang. Nie można!
Komentarze
Prześlij komentarz